Długi czas zastanawiałem się, dlaczego w pewnych sytuacjach zachowałem się w konkretny sposób. Dlaczego pamiętam bardzo dokładnie króliki na wzgórzu w Żmiącej, gdy miałem dwa lub trzy lata? Dlaczego pamiętam dobrze chwilę, gdy filmowałem świeżo kupione Suzuki GS 500 w Nowym Targu nieopodal Długiej Polany?
Cisza. Zimny, jesienny wiatr. Popołudnie. Widać tylko kontury lasu, piętrzące się do góry rzędy drzew. Parking wtedy jeszcze bez betonu, ze starą wiatą koło drogi, na której końcu zawijasów zaczynały się niepoznane przeze mnie gęstwiny. Kilka domów po drugiej stronie drogi, jeden z czerwonym, drugi z szarym dachem. Mogę się obracać w tej scenie. Najpierw obracam głowę w prawo, dopiero później obraca się moje ciało. Jestem całkowicie sam. Wyjmuję telefon z wewnętrznej kieszeni czarnej motocyklowej kurtki, włączam film. Opuszczam lekko dźwignię ssania. Włączam zapłon i odpalam motocykl lekko odkręcając gaz. Robię to szybko, żeby film nie był zbyt długi i żeby można było go wysłać przez Messengera. Wiem, o kim myślę.
Jestem zadowolony. Motocykl, wtedy dwudziestoczteroletni, wyglądał na młodszy. Miał akcesoryjne lusterka, złote ciężarki kierownicy. LED-owe migacze. Sportowy tłumik. Kufer Givi z czerwonym paskiem, z którym od razu po kupnie miałem problemy i na Chabówce wyleciały mi dokumenty, bo źle go zapiąłem. Stanąłem wtedy na poboczu i szedłem po prostu po jezdni, żeby je zabrać.
Znam doskonale kontekst całej sytuacji. Niedawno wróciłem z podróży z Auvers-sur-Oise na jedenastokonnym motocyklu. Oddałem go Junakowi i wróciłem na chwilę do rodziny. W Nowym Targu czekali na mnie z obiadem Babcia, Dziadek, Ojciec, dwa koty i pies. Jest 2016 rok, mam dwadzieścia jeden lat. Jestem rozdarty sercowo, mam niezdany przedmiot na studiach - uważam się paradoksalnie za człowieka bez żadnych problemów. Właśnie wróciłem z sześciodniowej podróży śpiąc trzy razy na dziko.
Scena pośród tego lasu tamtego jesiennego dnia nie ma z pozoru żadnego znaczenia, jednak czuję od dłuższego czasu, że jest dla mnie składową wszystkiego, co nazywam sobą.
Dlaczego pamiętam pewien piękny dzień ze Słosinka? Wracamy z długiego spaceru wzdłuż jeziora. Ciągnę za sobą długi kij, udaję, że jestem Robin Hoodem, ale nikt tego nie wie. Mama ma czarne włosy zachodzące za uszy, które lekko jej się zakręcają na końcach zgodnie z kształtem ucha. Nosi kremowe spodnie i biały t-shirt z niebieskimi, pionowymi paskami. Od jakiegoś czasu skarży się na pogarszające się samopoczucie, problemy z oddychaniem. Z drugiej strony Mamy idzie mój brat. Chociaż jesteśmy bliźniakami, wygląda trochę starzej niż ja. Ma pomarańczową, starą czapkę z daszkiem. Jedną z wielu Taty. Ma ucięte rybaczki, z frędzlami na końcach, długie granatowe skarpetki, białe, zwykłe adidasy, którymi w tamtych dniach kopał ze mną piłkę, jeździł po chleb na rowerze, chodził się kąpać we wspomnianym jeziorze. Kilka metrów przed nami idzie mój Tata. Ma niebieską koszulkę wsadzoną w jasnozielone krótkie spodenki. W spodenki zaś włożony jest przeplatany, skórzany pasek. Nie widzę jego twarzy, bo spogląda na szczęśliwego brązowego kundelka, Zuzę, która zawsze była pierwsza, gdziekolwiek byśmy szli. Mam wtedy trzynaście lub czternaście lat. Nie jestem świadomy czekających nas smutnych dni. Spoglądam na Mamę podczas radosnego spaceru w porze przedobiadowej. Ta scena również się ucina i kończy.
Dlaczego pamiętam siebie w dużym pokoju naszego mieszkania? Jest rok 2013, ale nie mam jeszcze skończonych osiemnastu lat. Nie ma nikogo w mieszkaniu. Meble zostały nieruszone. Włosy opadają mi na oczy. Wiem gdzie idę. Otwieram pierwszą szufladę starej komody, skąd dolatuje do mnie dobrze znany mi zapach - zapach rodziców. Po prostu. Wyciągam ulubioną, pomarańczową portmonetkę mamy. Dwie kieszenie, mapet w zielonych włosach. Przypominała Jej dzieciństwo. Chce mi się płakać, ale wtedy tego nie robię. Patrzę na firankę nie dotykającą podłogi. Wypadałoby ją wyprać. Scena się kończy.
Próbowałem sobie wytłumaczyć, dlatego pamiętam niemal z fotograficzną dokładnością niektóre momenty z mojego życia, dlaczego tyle i dlaczego aż tak dużo. Ale przede wszystkim: dlaczego je pamiętam? Muszę się przyznać, że lubię je. Każda z tych chwil przywołanych przeze mnie powoduje rozluźnienie mięśni twarzy i oczu; zaczynam wpatrywać się we wszystko uważniej. Czuję miły rodzaj melancholii. Przepełnia mnie całego. Uwielbiam ją, bo miła melancholia nierzadko jest dla mnie smutkiem, ale z tą różnicą, że jest smutkiem kontrolowanym. Nie chciałem używać tego słowa, ale ten smutek nierozerwalnie złączony – mówię cały czas o swoim przypadku – z przeszłością sprawia, że zaczynam być świadomy kilku następnych chwil. Jestem wtedy całkowicie przepełniony tęsknotą ale jednoczesnym pogodzeniem się z przeszłością; wtedy naprawdę wiem, że jestem mężczyzną, ile mam lat, dlaczego ubrałem poszczególne części garderoby. Jestem pewien swoich uczuć i swojego miejsca na świecie, godzę się z następującymi po sobie najbliższymi sekundami. Wiem dokładnie czego chcę i mimo wspomnianego smutku cieszę się, że jestem świadomy kropli deszczu, drogi do sklepu, obecności bliskich mi osób, znaczenia granej piosenki; widzę przelatujące ptaki, czuję, że jest konkretna godzina i mimo świadomości popełnionych przeze mnie błędów w życiu, jestem pogodzony ze światem i samym sobą.
Zrozumiałem, że jestem świadomy obecności nastroju, czyli czegoś, co wpływa na mnie, a nie jest tylko częścią mnie, w wieku dwunastu lat, gdy odprowadzałem kolegę ze szkoły podstawowej. Wracałem się do domu sam, ale nie miałem daleko. Kolega mieszkał obok moich dziadków na Rusznikarskiej, do domu miałem koło trzystu metrów. Po drodze mijałem przedszkole, do którego chodziłem po okresie ze Żmiącej i w końcu dochodziłem do mojego bloku z lat siedemdziesiątych. Wtedy, w czerwonym sweterku i krótkich czarno-niebieskich spodenkach, po raz pierwszy poczułem, że jest mi smutno bez specjalnego powodu i że lubię się tak czuć, chociaż dopiero niedawno zrozumiałem, że całe życie po prostu tęsknię za czymś, mimo świadomości pogodzenia się z teraźniejszością. To sprzeczne, ale tak jest i nie umiem tego lepiej opisać.
W pewnych etapach swojego życia zastanawiałem się, co tak naprawdę sprawia, że stajemy się tym, kim jesteśmy. Ja zrozumiałem niedawno, że jestem przeszłością. Zrozumiałem, że to, kim jestem w obecnej sekundzie, jest wypadkową miliona decyzji, miliona słów, spojrzeń, czynów i niesamowitych zbiegów okoliczności. Jestem niemal pewien, że szukanie i pamiętanie tych krótkich powiewów przeszłości, dzięki którym jestem świadomy konkretnej sekundy, w której się znajduję, to próba odkrycia sensu mojego życia, próba pogodzenia się z przeszłością; próba zrozumienia wspomnianej każdej sekundy, która sprawia, że zegar właśnie w tym momencie pokazał 20:14 i biegnie nieubłaganie dalej, nie czekając, ale pozwalając pojąć czas, który gdzieś, świadomie czy nie, utraciliśmy – to dobre słowo, nieważne, czy według Ciebie chwile Twojej przeszłości mają sens.
Uważam więc, że jesteśmy po prostu konsekwencją swojej przeszłości, a jej wypadkową otrzymujemy konkretnie w tej sekundzie. Przyszłość, według mnie, a konkretniej plany na przyszłość, które posiadasz w tej konkretnej sekundzie, nie kształtują nas. Plany się zmieniają, chęć trzymania się diety i plany na wieczór też. Tak naprawdę każdy z nas, nawet najwięksi pragmatycy i ludzie przezorni żyją z dnia na dzień, z godziny na godzinę i z sekundy na sekundę, ponieważ są pewni tak naprawdę tego, że prawdopodobnie nie przejedzie ich samochód, gdy przejdą z salonu do ubikacji. Przyszłości nie da się przewidzieć i tym samym zaplanować.
Od dłuższego czasu, tak jak wspomniałem, czuję bardzo silną potrzebę wyrzucenia z siebie wspomnień. Nie uczuć, które wtedy mi towarzyszyły, tylko samych wspomnień, ponieważ każde takie wspomnienie wyryte z niesamowitą precyzją wywołuje u mnie jeden konkretny stan emocjonalny sprawiający, że jestem świadomy tego, że żyję. To, co wtedy czułem ma mniejsze znaczenie, ponieważ w różnych etapach mojego życia percepcja emocji danego zdarzenia na pewno zmieniała się, chociaż mam wrażenie, że na końcu mojej opowieści uznam, że myliłem się.
Jestem dwudziestopięcioletnim mężczyzną z podwiniętymi obydwoma rękawami białej, niewyprasowanej koszuli bez kołnierza. Mam przed sobą stygnącą herbatę malinową bez wyjętej torebki z białego kubka, szaro-zieloną bezprzewodową myszkę zwróconą w jego stronę, talerz z czterema namalowanymi bukietami kwiatów z kilkoma okruchami po świeżo wyjętej – bo już dwudniowej – i dopiero co zjedzonej drożdżówce. Widzę mojego odmawiającego powoli współpracy, kilkuletniego Xiaomi z rozbitym ekranem. Rozbity ekran od razu przypomina mi trzeci dzień podróży motocyklowej, gdy wracałem znad morza z Dawidem i Karolem.
Za nami ponad czterysta kilometrów tego dnia, stajemy przy lepszym pierwszym przystanku autobusowym, przy ciągnącej się kilometrami prostej drodze wojewódzkiej na środku jakiejś wsi. Jest po 15, staramy się utrzymywać koło stu kilometrów na godzinę. Zatrzymujemy się nie z powodu potrzeb fizjologicznych, ale z powodu znaków, które wysyłaliśmy sobie z Karolem chwilę wcześniej za pomocą dłoni. Czuję, że papierosy spadły poprzez dziurę w czarnym kombinezonie gdzieś wewnątrz, i postanawiam je wyjąć, żeby zapalić. Wyjmuję wspomniane czarne Xiaomi z tej samej kieszeni i przed ściągnięciem kasku kładę je na kanapie czarnego Kawasaki. Ściągam po kolei obydwa rękawy kombinezonu, jednocześnie trącając telefon, który spada ekranem do dołu. Gdy patrzę teraz na ten martwy przedmiot przymusowo łączący mnie ze światem (poprzez niego muszę między innymi logować się w mojej korporacji) i dostrzegam, że mam zbity ekran, to od razu widzę, jak siedzimy na plaży w Ustce z Karolem i Dawidem i pijemy piwo drugiego dnia podróży motocyklowej. Pamięcią jestem tamtego wrześniowego wieczora, 2019 roku.
Zastanawiam się, czy chwila, którą opisałem oraz przede wszystkim fakt, że jest jedną z tych, dzięki której czuję, że istnieję w tej sekundzie, rzeczywiście miała wpływ na moje życie - bo to, że wpływa na teraźniejszość nie budzi w moim odczuciu żadnego sprzeciwu. Zastanawiam się, dlaczego pamiętam konkretnie odpalanie motocykla, tam, w lasach, a nie obiad, który później z pewnością zjadłem. Dlaczego pamiętam wiele obiadów z mojego życia, ale tamtego właśnie nie? Zastanawiam się, dlaczego pamiętam tak szczegółowo sposób w jaki mój brat szedł ze szpitala, ale nie pamiętam, co robiłem później tamtego dnia? Takich przykładów moja pamięć trzyma w zanadrzu setki. Każdy jeden zatrzymuje mnie na moment i w efekcie coraz częściej powoduje, że zadaję sobie to pytanie: dlaczego? Co by się stało, gdyby usunąć jedno, lub kilka wydarzeń mojego życia, które wydarły w mojej pamięci nieusuwalne ślady?
Tęsknisz?